Droga Mario !!!     List ten piszę na raty, więc momentami może się wydać chaotyczny. Proszę o wyrozumiałość „językową”. Mieszkam od wielu lat poza krajem. Jestem ze Swamim (On ze mną cały ten i poprzednie żywoty- teraz to widzę) od około 3-ch lat. Gdzieś w 1999 roku w mojej ulubionej polonijnej księgarni w Chicago „D&Z Dom Książki i Kawy” wpadła mi do ręki „dziwna”, jak się potem okazało, książka Philis Krystal pt. „Jak ujarzmić małpi umysł”.

 numer 23 - wrzesień - październik 2004

Zawartość książki była o tyle niezwykła, że autorka ciągle nawiązywała w niej do jakiejś bliżej niesprecyzowanej Postaci raz nazywanej Awatarem, innym razem Swamim, Sathya Sai Babą, czy też Babą. Istota ta żyje w południowych Indiach od kilkudziesięciu lat, naucza, organizuje różne programy i co najdziwniejsze uzdrawia ludzi, materializuje przedmioty, dokonuje cudownych pomnożeń żywności - jednym słowem dokonuje cudów, jak kiedyś Jezus z Nazaretu. Musiało mi wtedy mocniej zabić serce, bo to wyglądało jak w czasach Jezusa.
       Z natury jestem „szkiełko i oko”, mam techniczne wykształcenie i zawód. Lata samotności na emigracji, od 1994 lektura znakomitego polskiego miesięcznika „Nieznany Świat” i książek z tej dziedziny, różne przypadki, a także pragnienie „wyjaśniania świata”, spowodowały, że zmieniło się moje pozytywistyczne nastawienie do „nieznanego”. Wracając do książki Krystal, bardzo mnie zastanowiły nauki Sai Baby, niektóre wręcz obrazoburcze, jak ta, w której mówi, że naszym zadaniem jest porzucić nasze autorytety, myślenie, sposób życia itp. Nie bardzo mi przypadła do gustu postać z okładki (jak się potem okazało, nie byłem w tym odosobniony - pewnie Babie nie chodzi o zewnętrzną atrakcyjność), w której potem rozpoznałem Sai Babę. Pamiętam, że przyszła mi wtedy do głowy myśl, żeby się może kiedyś wybrać do Indii do tego Sai Baby - kusiło mnie, aby poznać osobiście tak niezwykłą postać. Pomysł uznałem za niedorzeczny z praktycznych powodów (Jak trafić do tego Baby? itp.) ciekawą książkę po przeczytaniu, odłożyłem na półkę i o całej sprawie prawie zapomniałem. Jestem filozoficznym „rebeliantem”, co po kilkudziesięciu latach chodzenia do kościoła i braku odpowiedzi przez nauki kościoła na wiele z moich pytań spowodowało moje faktyczne odejście od niego. „Gwoździem do trumny” był dramatycznie niski poziom moralny wielu moich współwyznawców, a także instytucji będących pod kontrolą kościoła. Powstała pustka - ulga. Jakbym zrzucił z siebie, wprawdzie w niezłym jeszcze stanie, lecz za ciasne odzienie. Pamiętam, że po kolejnym moim osobistym „dramaciku” pytałem w myślach Boga - dlaczego – mnie… nas… ZOSTAWIŁ… bez nadziei i opieki? Co dalej z tym upadającym Światem? Niedługo potem zostałem wegetarianinem (w tym momencie - też „przypadkowo”- kupiłem znakomitą książkę nestorki polskiego wegetarianizmu, Marii Grodeckiej -„Wszystko o wegetarianizmie czyli zmierzch mitu łowcy”). Przeczytałem książkę Krystal, zainteresowałem się Reiki i pod koniec 1999 roku zostałem zainicjowany na I-szy stopień przez pewną Mistrzynię Reiki, Polkę, w której wkrótce rozpoznałem wielbicielkę Baby. Otóż na ścianie mieszkania Ewy zauważyłem portret pewnej osoby o ciemnej karnacji i bardzo charakterystycznej afro-czuprynie. Na moje pytanie, kto zacz, uzyskałem pozytywną lecz dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to niby taki Nauczyciel Ludzkości, żyjący obecnie w Indiach itp. Później zorientowałem się, że nie chciała mnie „spłoszyć” powiedzeniem wprost całej nieprawdopodobnej, kontrowersyjnej dla katolika prawdy o Nim. Nazwisko najwyraźniej skojarzyłem z innym Babą (kiedyś czytałem o jakimś Babie w „Nieznanym Świecie”), bo uparcie twierdziłem, że z tego co wiem, to on nie żyje. Na co Ewa, że żyje, ma się dobrze i będzie jeszcze długo z nami. W ten to sposób uśmierciłem Swamiego od razu na początku znajomości. Może to i dobry znak. W dalszym ciągu nie kojarzyłem portretu Baby z mieszkania Ewy z tym człowiekiem z okładki książki Krystal. I wtedy nastąpiło więcej takich „dziwnych” zbiegów okoliczności. Kilkoro z naszej grupy, na której spotkania zacząłem uczęszczać regularnie, interesowało się w jakimś stopniu owym Babą i polecało mi książki po polsku z Nim związane. Kiedyś tak się złożyło, że nie pojawiła się osoba, dla której koleżanka przyniosła książkę pt. „Sai Baba mówi o związkach”. Nieśmiało zaproponowała więc ją mnie, na co po małym wahaniu się zgodziłem. Była to najmądrzejsza rzecz jaką kiedykolwiek przeczytałem. Byłem wstrząśnięty prostotą, konsekwencją i mądrością każdego zdania. W międzyczasie, taż sama usłużna koleżanka, przyniosła na inne spotkanie całkiem marną kopię video jakiegoś filmu, na którym tenże Baba chodził między tłumami ludzi. Tu muszę wspomnieć, że będąc od dziecka potwornie zakompleksiony, z pasją obserwowałem ludzi a zwłaszcza ich twarze. Robiłem to chyba podświadomie, celem porównywania się z innymi. Z czasem zrobiło się z tego takie małe hobby. Teraz dużo mogę z twarzy ludzi wyczytać. Twarz Baby zrobiła na mnie niebywałe wrażenie. Tej Twarzy nie sposób było określić - było na Niej absolutnie w s z y s t k o, co dobre, jakaś niespotykana g ł ę b i a. Zrobiłem jakiś b. pozytywny komentarz i po chwili zauważyłem łzy wzruszenia na twarzy Ewy. Zamilkłem. Coś zaiskrzyło. Niedługo przypomniałem sobie o książce Krystal a także kupiłem następną – „Sai Baba mówi do Zachodu”- (wtedy zacząłem rozumieć, dlaczego pierwsza wpadła mi do ręki książka, podyktowana jako druga z kolei - moje związki matrymonialne zawsze były w opłakanym stanie). W tym samym czasie zacząłem planować od paru lat odkładany urlop. Ponieważ postać Baby zrobiła na mnie tak wielkie wrażenie, nie omieszkałem wspomnieć o Nim kolegom Polakom z pracy. Nie są to ludzie zbyt duchowo nastawieni do świata, ale... Kierując się ogłoszeniem w polonijnej gazecie, zatelefonowałem do biura podróży, które organizowało wycieczkę bodajże w Andy. Rzadko gdzieś wyjeżdżam, więc jeśli już, to trzeba by odwiedzić coś nietuzinkowego. Nasza rodaczka spławiła mnie dość nieuprzejmie radząc, żebym zadzwonił za chwilę, bo „ona właśnie rozmawia z Polską”.

       Trochę się zagapiłem, bo kiedy zatelefonowałem ponownie, nikt nie podniósł słuchawki. Po weekendzie, w pracy, gdy zastanawiałem się na głos, dokąd by tu pojechać, jeden z kolegów od niechcenia rzucił - to jedź do tych Indii...! Wkrótce podjąłem decyzję; czułem, że Baba to Coś Wielkiego. Wierzyłem w to, co o Nim pisano. Rękojmią były te dwie niesamowite książki. Drugą właściwie dopiero co zacząłem czytać. Kiedy powiedziałem Ewie, że jadę, znowu się wzruszyła jak wtedy. Po upewnieniu się, co do mojego postanowienia, stwierdziła, abym się nie martwił o nic, bo Baba we wszystkim mi pomoże. I tak się stało. Przed wyjazdem Ewa zasugerowała mi abym wpadł na badżany, co by mi dało namiastkę tego, z czym się mam zetknąć w aśramie w Indiach. Pojechałem na te badżany, posiedziałem na krześle otoczony zewsząd Hindusami (na około sto osób było kilkoro białych, w tym kilku Polaków). Próbowałem nawet pośpiewać w sanskrycie (transliteracja na łaciński alfabet) i dostałem na zakończenie ociupinkę tego „wibhuti”, jednak nie przedstawiłem się publicznie, jak to jest w Ośrodku w zwyczaju. Sądziłem, że więcej tu nie przyjdę a poza tym, my Polacy jesteśmy strasznie nieśmiali i zakompleksieni. W rezultacie na te spotkania chodzę regularnie do dzisiaj. Dowiedziałem się, że wkrótce wybiera się do Baby jeden z Polaków, uczęszczający do tego Ośrodka od wielu lat. Jego żona niedawno była z dziećmi u Baby, więc miała dobre rozeznanie w temacie. W następną niedzielę siedziałem już w kucki na matach, a po badżanach poznałem tego rodaka i postanowiłem zabrać się razem z nim. W ostatniej chwili dowiedziałem się, że mimo, że jestem obywatelem amerykańskim, muszę mieć wizę do Indii. Żona rodaka przy okazji wszystko mi załatwiała. Było tak, jak mówiła Ewa; „Baba zadba o wszystko”. Był początek Magicznego 2000 roku. Do Baby pojechaliśmy w połowie maja. Nie byliśmy pewni, w którym aśramie Baba będzie. Najdłuższa moja podróż samolotami - grubo ponad dobę. Z Chicago przez Amsterdam, Kuwejt i... Bombaj. Wszyscy odbierają bagaże a mojego plecaka jak nie było, tak nie ma. Jakimś Francuzom też zaginęły bagaże. Przez ok. 20 minut wszyscy (w tym pracownicy lotniska) rozglądają się za nieszczęsnym plecakiem. Ukradkiem wyciągam otrzymane na badżanach małe zdjęcie stóp Swamiego, całuję Je, co jest dla mnie całkiem nowym gestem i mówię do Niego z wyrzutem: czy to ładnie tak mnie witać u Siebie, w Indiach? Jeszcze raz rozglądam się po lotnisku i... ze zdumieniem dostrzegam mój plecak tam, gdzie go jeszcze przed chwilą nie było. Jakoś nie bardzo przejąłem się zaginięciem plecaka, zgodnie z zaleceniem Baby o nieprzywiązywaniu się, ale mimo wszystko ucieszyłem się. Wtedy nie wiedziałem co o tym sądzić - teraz jestem przekonany, że to lila-żarcik Baby. Jedziemy na lotnisko lotów lokalnych. Pierwsze wrażenia z Indii. Nigdy nie byłem na Wschodzie. Każdy, kto przyjeżdża z Zachodu do Indii, po wyjściu z samolotu przeżywa szok cywilizacyjny. Jakby się czas cofnął. Postanowiłem potraktować to jako niebywale ciekawe dla mnie doświadczenie. Jesteśmy w Bangalore. Pytamy taksówkarzy, gdzie jest Baba - w Whitefield. No to każemy się wieźć do Niego. Jedziemy, obserwuję otoczenie - jakbym oglądał egzotyczny film... i jesteśmy w Aśramie. Dowiadujemy się, że nie ma miejsc na nocleg. Jest jakieś buddyjskie święto więc olbrzymie rzesze buddystów z całego świata przybyły, by być ze Swamim. Kilka dni później, siedząc na placu, dostaję od nieznajomego buddysty małe zdjęcie Swamiego. Przypominam sobie krótki epizod, kiedy uczęszczałem na medytacje do buddyjskiej świątyni w Chicago. Wtedy pierwszy raz zacząłem medytować i siadywać w niby-lotosie. Teraz te umiejętności miałem jak znalazł. Najważniejsze jednak jest zakwaterowanie. Od Sewaków z Aśramu padają różne propozycje. W końcu decydujemy się zamieszkać w domku na przepięknej plantacji tropikalnych drzew owocowych oddalonej ok. 1 km od Aśramu. Tę plantację widziałem z okien samolotu podczas lądowania. Wydała mi się wtedy niezwykle piękna. Całe 3 tygodnie mogłem potem spacerować wśród palm kokosowych, bananowców, mango i innych cudownie kwitnących krzewów. (Po powrocie do domu przeczytałem w „Sai Baba mówi do Zachodu”, aby urządzić sobie najpiękniejszy urlop, przybyć do Niego. I tak się stało w moim przypadku.) Podczas jednego ze spacerów poprosiłem kolegę o zdjęcie pod jedną z palm. Okazało się, że całkiem „przypadkowo” wybrałem palmę z numerem 108. Nawet nie wiedziałem wtedy o symbolice tej liczby. Na pierwszym popołudniowym darśanie miałem nieodparte wrażenie, że jestem tu oczekiwany, że miałem tu przybyć, że jestem u siebie. Wszystko jest tu inne i ciekawe. Baba idzie od żeńskiej (lewej w Whitefield) strony i przychodzi do nas. Panuje całkowita cisza. Widać, że Baba jest Tym, który jest powodem zgromadzenia się tych ludzi przybyłych tu z całego świata. Widać, że jest ich Panem. Wszyscy bez szemrania poddają się Jego woli. Mandir mieści ok. 5000 ludzi! Często przybysze nie mieszczą się, więc pozostają na zewnątrz, lecz do nich też Baba wychodzi. Idziemy lub jedziemy na badżany motorikszą. Bardzo to egzotyczne pokosztować atmosfery tego niezwykłego kraju, który zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Owszem, wzdłuż drogi sporo śmieci, ale za to ludzie jacyś spokojni, łagodni, pogodzeni ze światem. Kochany naród. Indie to kolory i zapachy. Czasem, kiedy siedzę w Mandirze i czekam na Swamiego, zastanawiam się, co ja tu robię na drugim (dosłownie) końcu świata. Przychodzi Swami i zapominam o „tym i tamtym” świecie. Niedługo po naszym przyjeździe rozpoczyna się 2-tygodniowy Kurs Duchowości i Kultury Indyjskiej dla młodzieży z całych Indii. Codziennie przemówienie ciekawych ludzi, no a przede wszystkim Dyskursy Swamiego. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego przywileju codziennego widzenia i słuchania Jego ( z małymi wyjątkami, kiedy kłopoty z układem trawiennym nie pozwalały na to). Któregoś razu nadeszła do miejsca, gdzie siedziałem wieść, że Swami zmaterializował dla kogoś na przedzie jakiś przedmiot. Prawie w tym samym czasie poczułem intensywny, wspaniały zapach czegoś. Popytałem dyskretnie wokół i okazało się, że nikt prócz mnie nic nie czuł. Przypomniałem sobie, że materializacjom towarzyszą często wspaniałe zapachy. Czyżby kolejny znak od Swamiego? Mamy z kolegą trochę kłopotów z dogadaniem się między sobą. Kłócimy się. Ot, inne punkty widzenia świata. Proszę Swamiego o pomoc. Nie po to tu przyjechałem. W tym samym dniu sprowadza się do naszego domku amerykański busisnesman, który wiele razy odwiedzał Swamiego, opowiada swoją historię, ma dużą wiedzę o problemach związanych z pobytem u Swamiego, jednym słowem ratuje całą sytuację. I znowu Swami mnie wysłuchał, choć i wystawił nas na próbę - ten Amerykanin przywiózł ze sobą alkohol. Nie daliśmy się namówić. Chodzimy na darśany razem, lecz od jakiegoś czasu rozdzielamy się w liniach. Codziennie noszę ze sobą listy, które podali mi ludzie w Stanach, w tym i mój, dosłownie dwa zdania po polsku ( już wtedy czułem, że nie ma dla Niego „obcego” języka). Zarówno ja, jak i Amerykanin mamy często problemy ze zrozumieniem angielskiego tłumaczenia dyskursów Baby. Chyba to kwestia silnego hinduskiego akcentu tłumacza Anila Kumara. (Nomen omen, w tym roku miałem okazję dwa razy osobiście spotkać profesora - raz podczas moich drugich odwiedzin u Baby, tym razem w Puttaparthi a drugi, kiedy odwiedził on Stany wiosną i tu ciekawostka... znowu Amerykanie mieli kłopoty ze zrozumieniem mówiącego z niezwykłą swadą profesora ). Dochodzimy z tym Amerykaninem do wniosku, że Baba daje nam coś do zrozumienia. Między darśanami nie bardzo wiemy, jak zorganizować wolny czas. Mam ochotę coś zobaczyć, zwiedzić. Amerykanin opowiada mi o kilku miejscach związanych z Babą w Mysore i okolicy, kilka godzin jazdy na południowy zachód od Whitefield. Postanawiam tam pojechać. Namawiam kilkakrotnie mojego kolegę, ale bezskutecznie. Nie chce stracić popołudniowego darśanu. Aby się przed sobą i nim usprawiedliwić, stwierdzam kilkakrotnie, że mam zgodę od Swamiego na tę wycieczkę. Nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby szukać takiego usprawiedliwienia. Próbowałem jeszcze namówić na wspólny wyjazd poznaną przed paroma dniami przed aśramem sympatyczną Warszawiankę, aż w końcu zdecydowałem się jechać sam, taksówką niedawno poznanego Hindusa. Po porannym darśanie i maleńkim śniadaniu zapakowałem się do taksówki. Okazało się, że taksówkarz wziął ze sobą, dla towarzystwa, kolegę, znajomego mi kierowcę motorikszy. Z bocznej uliczki wjeżdżamy na główną, do której przylega mur okalający aśram. Niestety, nie udaje się nam ten manewr. Taksówkę zatrzymuje policjant i musimy tyłem wycofać się i czekać. Na co? Ano pewnie Baba będzie wyjeżdżał z aśramu jedną z bram, więc blokują cały odcinek szosy przylegającej do aśramu. Czekamy ładnych parę minut. Trochę się niecierpliwię, bo przed nami długa droga. Siedzę po prawej stronie, odkręcam szybkę na dół i w tym momencie, siedzący z przodu Hindusi krzyczą do mnie: „Baba Cię błogosławi!” Natychmiast wychylam głowę i widzę siedzącego na tylnym siedzeniu, nadjeżdżającego z przeciwka samochodu, kochanego Babę z tym słynnym gestem błogosławienia, wręcz śmiejącego się do mnie. Zupełne zaskoczenie a potem ta nie do opisania błogość. Czas się zatrzymał. Samochód Baby przejeżdża powoli. Cała nasza trójka jest szczęśliwa. Baba ewidentnie „pozwolił” mi na tę podróż. Rozwiały się moje małe niepokoje co do wyjazdu samemu na wycieczkę bezdrożami Indii, w gruncie rzeczy z obcymi ludźmi. Z błogosławieństwem Swamiego... nawet do piekła. Pozostało tylko jedno maleńkie zmartwienie: co ja powiem po powrocie mojemu koledze; przecież go namawiałem, aby pojechał. Trudno, widocznie tak miało być, Baba to wszystko „zorganizował”, nie ja. Był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu, sam Bóg dał mi do zrozumienia, że jest bez przerwy ze mną, że nic nie umknie jego uwadze, nawet takie trywialne stwierdzenia, jak te moje, sprzed paru dni. Był to zarazem dzień najciekawszy. Jazda przez Indie, to jak oglądanie egzotycznego filmu. Nie jem prawie nic przez cały dzień, nie chcę ryzykować, mam od paru dni problemy gastryczne. Piję bardzo dobrą wodę z butelek. Mam za to ucztę duchową. Oglądam zmieniający się krajobraz, wioski, miasteczka, ludzi, zwierzęta (w tym małe małpy, przebiegające przez drogę jak pospolite koty). Zaczynam powoli rozumieć mentalność Hindusów, dla których każde życie jest święte, nie tylko krów. Utkwił mi w pamięci sznur idących na pole kobiet z sierpami. Jakie to wszystko niezwyczajne, sielskie, spokojne, jakby się czas zatrzymał przed wiekami. Robię trochę zdjęć. Po paru godzinach przybywamy na dziedziniec nowoczesnego budynku - ochronki dla sierot. W najbliższym sąsiedztwie, kapliczki hinduskich bóstw oraz przesympatyczna kapliczka Awatara Kriszny tuż nad leniwie płynącą rzeczką. Ochronka jest prowadzona przez byłego kieszonkowca, któremu Baba odmienił życie wiele lat temu przez trzy medaliki z wizerunkami Śirdi, Sai Baby i Jezusa. Obecnie są tylko dwa. Medalik z Jezusem zniknął. Z medalików cieknie przecudownie pachnąca, słodka ambrozja zwana amritą. W tzw. Meditation Hall zgromadzonych jest kilkadziesiąt portretów Sai Baby i Śirdi Baby, symbole nauk Sai Baby, posąg Śirdi Baby w marmurze, a zauważyłem też wizerunek Jezusa. Część wystawy okolona jest niską balustradką. Tu mieszczą się te dwa medaliki, a także portret Sai Baby, cały pokryty wibuthi, które co jakiś czas usuwane jest przez jedną z sierotek i rozdawane medytującym. Tu spotkałem medytującą w skupieniu ową jedyną białą osobę, spotkaną podczas całej mej eskapady. Sierotka, mająca chyba najpiękniejsze zajęcie na świecie, zbiera także amritę i nalewa do podawanych pojemniczków. Nie mając nic lepszego, podałem jej plastykowe opakowanie od rolki filmu. Potem smakowałem amritę, miała konsystencję gęstego, słodkiego nektaru i niewyobrażalnie piękny zapach tropikalnych kwiatów (trochę tej amrity mam do dzisiaj). Było mi tam tak dobrze, było nas tam chyba troje czy czworo. Wyszedłem pod kapliczkę Kriszny i miałem nieodparte wrażenie, że wróciłem do siebie.[1] Zapomniałem że jestem na drugim końcu świata, była cisza i błogość.

Ciężko mi było opuszczać to kochane miejsce. Słynnego opiekuna owego sanktuarium chwilowo nie było więc postanowiłem tu wpaść w drodze powrotnej, czego z braku czasu nie zrealizowałem.


Założyciel sierocińca w Mysore (po lewej stronie) demonstruje medaliki, wytwarzające amritę, które przedstawiają wizerunki: Sai Baby i Śirdi Baby w roku 1998.

 Portret Satha Sai – cały pokryty popiołem wibhuti w świątyni w Mysore, obok opiekun obiektu zawija wonny proszek w papier.

W końcu dotarliśmy do Mysore. Pałac maharadży, czyli hinduskiego arcyksięcia, który już tu nie mieszka, zwiedzamy po zdeponowaniu butów. Miejscami niewygodnie jest chodzić po marnej drodze pomiędzy zabudowaniami. Niewątpliwie warty obejrzenia kompleks. Dużo ładnego rzemiosła, w tym cudowne kolumny z drewna, drzwi obite srebrem itp. Czuję niezbyt przyjazne „energie”. W pewnym momencie hinduscy kierowcy zostawiają mnie samego. Czuję się trochę nieswojo, będąc jedynym „białym”, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Prowadzą mnie do starej świątyni, znajdującej się w obrębie kompleksu pałacowego. Kiedy przekraczam wykutą w kamieniu bramę, z kamiennej ławy podnosi się na mój widok stary, prawie bezzębny Hindus. Podchodzi i bierze mnie za rękaw. Z pewną obawą (co też on może chcieć właśnie ode mnie), idę za nim na wybrukowany kamieniem mały dziedziniec, na którym pozostajemy sami. Starzec odrywa kawałek zadrukowanej lokalnym językiem gazety, wsypuje nań garść popiołu z wygaszonego świętego ogniska, do tego dokłada parę listków oraz kwiecie z jedynego rosnącego tu krzewu, zwija całość w garści i podaje mi. Jak się domyślam, hinduskim zwyczajem mam to zanieść do swojego domostwa i chyba spalić przed domowym ołtarzem. Następnie idę za nim w jeszcze ciemniejszy kąt, gdzie za żelaznymi kratami, w ciemnościach, stoi kilka wyglądających na bardzo stare, figur bóstw. Stoję chwilę, próbując oddać w jakiś sposób cześć nieznanym mi świętym. Mam przeczucie, że moja wizyta w tym miejscu nie jest przypadkowa. W końcu stary, dobry człowiek daje mi znak bym złożył jakąś ofiarę. Otwieram portfel i okazuje się, że najmniejszy banknot jaki mam to 100 rupii. W kraju, gdzie żebrakowi daje się 1, 2, ostatecznie 5 rupii ja mam do wyboru nie dać nic, albo dać 100 rupii (ok. 2 dolarów). Przypominam sobie incydent z banku koło aśramu, gdzie chciałem złożyć datek na potrzeby Aśramu Sai Baby. Robiono mi tam takie trudności, że w końcu zrezygnowałem. Święty człowieczek bardzo łagodnie zachęca mnie i teraz już bez wahania, kładę na ziemi banknot, który starzec posuwa dłonią dalej w głąb. Nie widać przy tym jakiegoś ekscytowania się dużą jałmużną. Wracamy na główny dziedziniec i ja ustawiam się w kolejce do namaszczenia czakry czoła przez kapłana tej świątyńki. Czuję uniesienie będąc uczestnikiem tych starożytnych, tajemniczych, starych ceremonii religijnych. Przez resztę dnia na czole noszę czerwony znak. Po drodze natrafiamy na praktycznie prawie nieczynną z powodu braku wody (teraz panuje tu pora sucha), olbrzymią zaporę na rzece. Pomału zbieramy się do powrotu. Kolejne kilka godzin motokrosu przez Indie. Jest już ciemno, kiedy przejeżdżamy przez Bangalore. Duże miasto. Ulice zakopcone spalinami wszelkich rodzajów i rozmiarów pojazdów. Gdzieniegdzie widać też wozy zaprzęgnięte w hinduskie woły - niesamowite kontrasty (kiedy piszę te słowa, przypominam sobie, że w tym roku w centrum Krakowa widziałem wóz zaprzęgnięty w konie). Kiedy docieramy do domu, jestem bardzo zmęczony. Nasycony wrażeniami i szczęśliwy, żegnam się z kierowcami, wynagradzając ich dużym napiwkiem. Po chwili dzielę się wrażeniami z towarzyszem podróży. Kolejna, nie do końca przespana noc, pisanie notatek przy świetle latarki i to samo ptaszysko (lub małpa- jak twierdził mój kolega) budziło mnie nad ranem. Kolejne dni, darśany, dyskursy a ja codziennie noszę te listy. Kupiłem już znaczki na pobliskiej poczcie (obsługa jak w Polsce za komuny). Wreszcie jedziemy na ostatni, ranny darśan. Trochę padało w nocy i wyprzedzająca nasz pojazd motoriksza wjechała w kałużę, oblewając moje białe ubranko czerwoną mazią. I tu byłem świadkiem charakteru Hindusów. Pomimo, że ja nie robiłem z tego żadnej sprawy, nasz kierowca dogonił tamtego i spokojnie choć zdecydowanie go ochrzanił. Nie zauważyłem żadnej agresji czy czegoś takiego. Wylosowaliśmy niezły rząd, ale i tak na placu byliśmy w 3 - 4 tym. W pewnym momencie, gdy Swami zbliżył się na odległość 3 - 4-rech metrów, uniosłem się na kolanach i podsunąłem te moje listy. Jak wiedzione magnesem, znalazły się w Jego ręce. Ta część mojej misji była spełniona. Nie wiem dlaczego, ale nie patrzyłem w Jego twarz. Patrzyłem za oddalającą się Postacią i miałem nieodparte odczucie, że to ktoś niebywale wielki. Tłumy zaczęły rzednąć, a ja ciągle siedziałem w mandirze. Nagle różne zdarzenia ostatnich dni stanęły mi przed oczami; zrozumiałem ich sens i znaczenie, zacząłem spazmatycznie płakać, nie mogłem się opanować, coś się za mną działo. Ja, choć zahartowany emigrancką poniewierką, płaczę jak bóbr. Wstałem i próbowałem trochę chodzić, ale nic nie pomagało. Po jakimś czasie trochę otrzeźwiałem i przyszła obawa, że w końcu nie wrócę na czas do mieszkania i nie zdążę na samolot. Ta myśl pomogła mi na tyle, że jakoś się pozbierałem. Inaczej mógłbym tam siedzieć i wyć bez końca. Mogłem się tylko domyślać dlaczego! Dostałem kolejny znak od Niego. Czym zasłużony? Od momentu rozpoznania Swamiego jestem członkiem nieformalnej grupy osób praktykujących Reiki, różnego rodzaju medytacje-wizualizacje (oparte zresztą na wskazówkach Baby) itp. To, że wróciłem od Baby inny, zauważyłem zarówno ja sam jak i uczestnicy naszych spotkań. I tak już zostało. Zapragnąłem odwiedzić naszego Mistrza w następnym i kolejnym roku. Bóg chciał inaczej. Musiałem zająć się osobami, które mnie potrzebowały. Zrobiłem to bez szemrania. W dramatycznych wydarzeniach następnych lat czułem Jego opiekę. Był ze mną, kierował zdarzeniami mego życia i moich najbliższych. W styczniu tego (2003) roku pozwolił mi odwiedzić Siebie w aśramie w Puttaparthi. Ktoś powiedział, że gdyby wszyscy ludzie, którzy świadomie obserwują zmiany w swoim życiu spowodowane rozpoznaniem Jego, opisali je w książkach, powstałaby największa biblioteka na świecie. Nie mam co do tego wątpliwości.

       Tych parę słów nie jest w stanie opisać zmian w mojej duszy.        
       Droga Mario!!! To tyle. Dzięki za cierpliwość. Wiem, że muszę stać się bardziej systematyczny. Jeśli wyrazisz życzenie, to napiszę kiedyś parę słów o mojej, tegorocznej wizycie w Prashanti Nilayam.
Załączam Ci te moje wypociny, które jeśli uznasz za cokolwiek warte, możesz wykorzystać na swojej stronie. Prawa autorskie ma Baba.      
Serdeczne Sai Ram z Ameryki.

Tadeusz Góralik

powrót do spisu treściu numeru 23 - wrzesień - październik 2004



[1] W pewnym sierocińcu w Południowych Indiach ciągle wydarza się cud związany z dwoma kawałeczkami porcelany wielkości paznokcia, na których widnieją podobizny Sathya Sai Baby i Śirdi Baby. Od chwili, gdy z górą dwadzieścia lat temu Sai Baba podarował je kierownikowi sierocińca, w cudowny sposób sączy się z nich amrita (podobny do miodu nektar pachnący jaśminem). Postanowiłem, że odwiedzę to miejsce i na własne oczy zobaczę cud, o którym tyle się mówi. Dyrektor za pomocą łyżki wyjął jeden amulet z naczynia i położył go na mojej prawej dłoni. Był to zwykły kawałek porcelany z namalowanym obliczem Baby – nie było w nim miejsca na jakiś ukryty mechanizm. Wpatrywałem się weń jak jastrząb, gdy kilka kropel amrity ściekło z niego na dłoń – to jeszcze nic nie znaczyło, gdyż wcześniej był przecież zanurzony w naczyniu pełnym nektaru. Lecz amrita sączyła się nadal aż wreszcie miałem jej pełną dłoń i wtedy kierownik zebrał ją łyżeczką i przelał do mojej lewej dłoni. Stałem tak jeszcze kilka minut, a amrita ściekała bez ustanku, dyrektor zaś powtórzył przekładanie łyżeczką jakieś cztery razy aż moja lewa dłoń całkiem się zapełniła! Nawet najbardziej nieugięty sceptyk, widząc to co ja, musiałby przyznać, że dzieje się cud.* (Spróbowałem nektaru i muszę stwierdzić, że zdecydowanie miał nieziemski smak!) fragm. artykułu „Kim jest Sai Baba?” – Ram Dasa Awle.

 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.