Cuda i Figle 

po kliknięciu dalsze części: -3, -4,

Fragment książki Anyatha Saranam Nasthi (Tyś jedyną ucieczką) Śmt. Vijayakumari. Jest tu mowa o czasach, gdy Swami miał ok. 20 lat, a autorka była kilkunastoletnią dziewczyną.

1946- Swami,  Vijayakumari z prawej i jej rodzeństwo

Stali czytelnicy ŚM zapewne pamiętają inny wyjątek z tej książki (o tym jak Ganga składała Sai hołd) zamieszczony na tych stronach w 2000r. Tym razem proponujemy równie smakowity, ale nieco dłuższy kąsek.

Pod Kalpawrikszą [drzewem na wzgórzu nad rzeką Ćitrawati] leżał ogromny głaz. Dwieście osób mogło wygodnie siedzieć na tej skale. Patrząc na wodzireja naszej grupy [młodego Sathyę], wciąż przypominałam sobie Balę [Chłopca, Krisznę] Jaśody, Pana Madhawę, który w tamtych dniach trzymał olbrzymią górę Gowardhana na końcu swojego paluszka, żeby uchronić życie krów i pasterzy. Podskoczywszy, by zerwać garść liści z tego tamaryndowego drzewa, Sai rozdał każdemu z nas po liściu i kazał zamknąć w dłoni. Kiedy po kilku chwilach na Jego polecenie otworzyliśmy dłonie, wszyscy znajdowali w nich całą rozmaitość rzeczy: cukierek u jednego, miętówka albo różaniec u drugiego. Potem, zgodnie z Jego poleceniem, ponownie zamknęliśmy dłonie, po czym znów otworzyliśmy, by stwierdzić, że w rękach mamy tylko tamaryndowe liście! Ach! Jaka szkoda! Powinnam była zjeść ten cukierek! Mówiliśmy do siebie: „To zadziwiające. Jak mogły się pojawić jednocześnie tak różne rzeczy?” i patrzyliśmy na Niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Klaskał wtedy w dłonie, by wyrwać nas z osłupienia. Ponieważ drzewo to dawało wielbicielom wszystko, cokolwiek sobie życzyli, stało się powszechnie znane jako „Kalpa wriksza” [taką nazwę nosi mitologiczne rajskie drzewo o podobnych własnościach]. Niekiedy mawiał: „Zobaczymy, kto przybiegnie tutaj jako pierwszy po trzykrotnym okrążeniu tego wzgórza?” To wystarczało dla naszego ‘gangu małp’. Mój starszy brat, ja, dr Jaya Lakshmi, Guindy Leelama – zawsze byliśmy gotowi. „Dobrze, biegnijcie” – mówił Swami. W czasie pierwszych dwóch okrążeń widzieliśmy Go, jak siedzi pełen majestatu, niczym król. Ale w trzecim okrążeniu przyłączał się do nas i, zanim skończyliśmy bieg, On zdążył obiec trzykrotnie, wyprzedzić nas i ponownie usiąść na swoim miejscu. Zwycięstwo należało do Niego. Jak to możliwe? Po głośnych oklaskach chłopcy podrzucali naszego przywódcę na rękach. Swami wyglądał olśniewająco — niczym Pan Indra po podbiciu trzech światów. Dokonać tego, co On zrobił, nie mógłby nawet ktoś, kto pędzi jak lew. Jakże więc Jemu udało się zrobić trzy okrążenia w ciągu zaledwie sekundy? Miał nieograniczone zasoby energii. Oglądanie tego było przyjemnością, którą trzeba zasmakować oczami, gdyż nie jest ona czymś osiągalnym przez myśl czy wyrażalnym przez słowo.

Zszedłszy ze wzgórza, wszyscy gromadziliśmy się znów na brzegu Ćitrawati w jakimś miejscu wybranym przez wielbicieli. Śpiewaliśmy przez pewien czas a potem, po wysłuchaniu dyskursu naszego Gopadewy (Swamiego) na temat psikusów Kriszny albo opowieści wielbicieli, wołaliśmy, że jesteśmy głodni i męczyliśmy Go, by dał nam coś do jedzenia. Jeszcze kiedy poruszał ręką w usypanej kupce piasku, mogliśmy powiedzieć, co zaraz wyciągnie. Rozpoznawaliśmy silny aromat Mysorepaki (przysmak przyrządzany z mąki, cukru i masła). Kapało zeń ghi (klarowane masło) i był gorący. Kawałki tej słodkości kładł szybko na tacę i rozdawał nam własnymi rękami. Jak mam opisać ten smak! Było to tak pyszne, że nie da się opisać. Niezależnie ile obecnych było osób, ciągle rozdawał, a kawałki zdawały się pomnażać bez końca. Po spożyciu słodkiej rzeczy hałaśliwie domagaliśmy się: „Swami! Zbyt słodko mamy w ustach. Daj nam coś pikantnego”. Nasz Swami, to ucieleśnienie współczucia i miłości, wyjmował z piasku vadę (smażona na oleju przekąska z mąki). Nawet Pan Brahma nie mógłby opisać jej smaku. Była smaczniejsza od nektaru, twarogu, miodu – razem wziętych. Próbować to opisać jest sprawą beznadziejną. Wobec tej vady wszystko inne jawi się mdłe. Gdy wyciągał vady z piasku, były gorące i opływały tłuszczem, ale – o dziwo – ani ziarenko piasku do nich nie przylgnęło! Jak to możliwe? Ciągle tylko pytania. Odpowiedzi nie ma.

Poza tym wyciągał z piasku różańce, figurki, wisiorki i książki, i rozdawał je tym, dla których były przeznaczone. Przedmioty, które Swami tworzył w piasku, były niezrównanymi dziełami, rzeczami, które nie mogły być nigdzie wyprodukowane. Nie można ich z niczym porównać! Wspomniane figurki były wykonane z pańćalohy (specjalny stop pięciu składników), drzewa sandałowego, kości słoniowej, drzewa tekowego, srebra albo gliny. Materializował w piasku postacie Lakszmi, Narajany, Radhy, Kriszny, Śirdi Sai, Śri Ramy, Lakszmany, Bharaty, Śatrughny, Nataradźy itd. Dobywane z piasku różańce były wykonane z pereł, korali lub kryształów. Niektórzy otrzymywali rudraksze (wysuszone owoce rośliny o takiej samej nazwie). Niekiedy były to pojedyncze sztuki, kiedy indziej dwie zamknięte w złotej oprawie. Te ostatnie uważa się za szczególnie święte. Była ich wielka różnorodność: rudraksze pięciofasetowe, z jedną fasetą itd. Były zamocowane rozmaicie: niektóre z paciorkami z bazylii, niektóre z czarnymi paciorkami. Pewnego razu dał Serali, mojej siostrze, jako prezent ślubny, łańcuch czarnych paciorków z wisiorkiem Lakszmi. Każdy paciorek był zamknięty w zawiły wzór złotych nitek. Po latach, kiedy łańcuszek rozerwał się, zaniosła go do złotnika. Ten, zaskoczony kunsztem wyrobu, powiedział zdumiony: „Niemożliwe, by ktokolwiek mógł to naprawić. Nie potrafię pojąć, jak te złote nitki są oplecione wokół paciorków. Gdzie pani to kupiła?” Słysząc odpowiedź Serali, że był to prezent od Swamiego, zauważył: „Zatem tylko On może zreperować ten łańcuch. Nikt inny na świecie tego nie zrobi.” Tak subtelne są podarki Swamiego. Jeśli chodzi o pierścienie, talizmany i medaliony, nie sposób ich zliczyć. Mojej matce dał statuetkę Winajaki [słoniogłowego Ganeśy], którą wykreował z piasku. Nie potrafiłyśmy rozpoznać, czy jest wykonana z gliny, czy z kamienia. Była czarna z lekkim odcieniem czerwieni. Najdziwniejsze w niej było to, że jej trąba była zbyt krótka. Gdy spytaliśmy Go dlaczego dał matce taką figurkę, odpowiedział: „Co niedzielę odprawiajcie figurce abhiszekę (rytualna kąpiel) w mleku. Trąba urośnie do normalnych rozmiarów.” Jak powiedział, trąba zaczęła dzień po dniu przyrastać. Po prostu nie jesteśmy w stanie ogarnąć wartości Jego podarunków.

Były przypadki, że naukowcy nie mogli orzec, z jakiego metalu jakaś konkretna figurka została wykonana. Podobno pewien wielbiciel zanurzał otrzymany od Swamiego pierścień w kwasie i innych chemikaliach i nie spowodowało to absolutnie żadnych uszkodzeń! Gdzie są bohaterzy, co potrafiliby rozwikłać tajemnice przedmiotów materializowanych przez Swamiego, który prawdziwie jest samym Bogiem. Są ludzie, którzy krytykują Swamiego mówiąc: „Jest to przejaw mocy typu siddhi [moce jogiczne]. Istnieje wielu takich, co potrafią stwarzać te rzeczy”. Jednakże moce tych okultystów dają krótkotrwałe skutki. Rzeczy przez nich kreowane zachowują się przez godziny, w najlepszym przypadku miesiące. Zaś artykuły stwarzane przez Swamiego pozostawały w dobrym stanie nawet sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat od chwili podarowania, a wielbiciele ciągle oddają im cześć.

Stwarzane przez Swamiego wibhuti czasami zamiast zwykłej postaci suchego proszku ma formę twardego bloku, jak kawał nierafinowanego cukru. Niekiedy ma kształt kuli. Te bryły były tak twarde, że palce Swamiego stawały się aż czerwone od ich łamania przy rozdawaniu. Czasem proszek był popielaty, czasem biały, a kiedy indziej była to mieszanka bieli i czerni. Jeszcze kiedy indziej miał różne barwy, tak jak popiół zebrany z zagłębienia, w którym palony jest ogień ofiarny podczas jadźni (rytualnego obrządku). Smak i zapach rzeczy, które stwarzał również były bardzo różnorodne. Niekiedy miały silny zapach kamfory, kasturi, drzewa sandałowego lub wody różanej. Albo nie miały w ogóle żadnego zapachu. Artykuły ze „Składu Sai” bywały dziwne i cudowne i miały moc utrzymywania w ryzach fizycznych i mentalnych skłonności ludzi. Jego figle wykraczają poza ludzkie pojmowanie.

Jednak przerasta to wszystko pewne cudowne zdarzenie. Kiedyś, gdy wypoczywaliśmy nad Ćitrawati, w trakcie rozmowy Swami powiedział: „Patrzcie. Nadchodzi ten Naga Sai!” [W sanskrycie naga znaczy wąż.] Sądząc, że mówi o jakimś człowieku, rozejrzeliśmy się w koło, ale nikogo nie było. Wtedy Swami rzekł: „Spójrzcie w tym kierunku.” Zobaczyliśmy zbliżającego się ogromnego węża. Naturalne jest poczuć strach na wzmiankę o wężu. A ten nie był zwykłym wężem! Wyglądał naprawdę jak Adi Śeszu, Król Wężów, na którym spoczywa Pan Wisznu. Był olbrzymi. W ogóle nie było widać jego ogona. Kiedy tak sunął do przodu pełzając i wijąc się jak gdyby tańczył, wyglądał uroczo. Gdy nieco się przybliżył, jego głowa nagle przekształciła się w uderzająco piękne oblicze naszego Pana Sai. Nigdy przedtem nie słyszeliśmy o podobnym cudzie. To tak, jak gdyby Swami ogłaszał, że jest wszędzie i we wszystkim. Niemniej, wąż to wąż, więc gdy się nieco zbliżył, zaczęliśmy trząść się ze strachu. Patrząc na Sai Ramę błagaliśmy: „Nie, Swami. Nie. Każ mu odejść.” „Biedactwo!” – Swami popatrzył łagodnie na węża i rzekł: „Odejdź już, Naga Sai!” I wąż zniknął. Ten pamiętny wieczór wyrył się w naszych umysłach! Naga Sai miał iskrzące, oślepiające złote kropki na lśniącym, ciemnym ciele. Jego widok radował nasze oczy. To była prawdziwa dla nich uczta! Wspominając wszystkie te przeżycia ułożyliśmy piosenkę i ofiarowaliśmy Swamiemu.

Śpiewać Twoje imię to rozkosz, Śri Sai!

Masz delikatną posturę i spełniasz życzenia!

Szukamy w Tobie ucieczki!

Dla pragnących wielbicieli z piasku dobywasz masło.

Gdy jedzą, Ty śpiewasz i napełniasz ich serca błogością.

Gdy benzyna się kończy, przychodzisz nam z odsieczą

i sprawiasz, że samochód jedzie.

Jesteś naszym Swamim Śri Sai Ramą!

Dając nam ze współczuciem pomyślne talizmany,

Bądź dobry i zabierz nasze lęki, Gowriramano!

Panie Somanath! Gdy niemądrzy ludzie wołali „Wąż! Wąż!”,

Tyś przyszedł w postaci węża nad Ćitrawati.

Jakie zaklęcia potrafisz na nas rzucać! Co za magia!

Stałeś się skarbem prawdziwych wielbicieli na tej Ziemi.

Po zabawach, śpiewaniu i tego rodzaju igraszkach wracaliśmy do Mandiru i zaczynaliśmy śpiewać bhadźany. Uczestniczyło w nich wielu członków rodziny Swamiego; codziennie bywała Jego starsza siostra Venkamma i synowie wuja ze strony ojca, Subbaraju i Kishtappa. Nieżyjąca już Venkamma śpiewała ze Swamim, a Kishtappa grał na bębnie. Subbaraju także śpiewał. Od czasu do czasu przychodził dziadek Swamiego. Chociaż wiekiem zbliżał się do dziewięćdziesiątki, ciągle był całkiem silny i aktywny. Posiadał gromki głos. Gdy był młody, grywał w przedstawieniach, a odgrywając role Durjodhany, Jamy i Bhimy, urzekał widzów swoim aktorstwem i melodyjnym głosem. Kiedykolwiek Swami prosił go: „Dziadku! Zaśpiewaj coś, proszę”, śpiewał tak donośnym głosem, że echo wracało ze wszystkich stron. Skoro miał tak imponujący głos w tym wieku, za młodych lat naprawdę musiał grzmieć jak dzwon! Członkowie Jego rodziny zwykle zwracali się do naszego Małego Pana per „Swami”. Rodzice Swamiego nieczęsto tu gościli. Raz na dwa lub trzy dni Swami sam ich odwiedzał. Jakież to poczucie obowiązku! Każdy Jego czyn jest brzemienny w jakąś moralną dla nas lekcję.

Pewnego dnia, kiedy wszyscy szliśmy w kierunku Ćitrawati, Swami nagle zniknął. Gdy my Go szukaliśmy, rozległo się klaskanie. Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy Swamiego, który wołał do nas: „Jestem tu na szczycie wzgórza”. Była godzina szósta wieczorem. Słońce przestało już prażyć i chyliło się ku zachodowi. Niebo wypełniły gęste czarne chmury, tak jak gdyby przykrywało się czarnym kocem. Swami powiedział: „Wszyscy patrzcie na Mnie. Pokażę wam słońce.”

Jeszcze gdy zastanawialiśmy się: „Jak może wrócić słońce, które już zaszło?”, zobaczyliśmy jak za głową Swamiego pojawiają się nowe promienie. Całe niebo wypełniały sine chmury. Nowe promienie zaczerwieniły się. Potem stawały się coraz czerwieńsze, aż wyglądały niczym płomienie i wydzielały tak dużo ciepła, że wszyscy zaczęliśmy zalewać się potem. Promienie były bardzo gorące, jak w skwarne południe. Nie mogąc znieść tej gorączki, wszyscy głośno prosiliśmy: „Swami! Jest za gorąco.” Prażenie ustąpiło. „Coś takiego!”, zawołaliśmy i już zaczęliśmy się uspokajać, gdy ze szczytu góry dobiegł nas głos Swamiego: „Pokażę wam księżyc”. Za głową Swamiego zobaczyliśmy półksiężyc z promieniami w kolorze miodu. Księżyc stawał się coraz bielszy, aż zrobił się całkiem biały. Zaczęliśmy drżeć z zimna. Ciała nam posztywniały, zęby szczękały. „Swami! Zimno! Jest bardzo zimno, Swami!” Gdy tak błagaliśmy, zimno stopniowo ustąpiło. Podczas gdy my zastanawialiśmy się jakiego teraz cudu dokona, On zapowiedział: „Pokażę wam Trzecie Oko. Patrzcie bardzo ostrożnie i uważnie.” Zastanawialiśmy się, jak to trzecie oko wygląda. Nie było widać ciała Swamiego. Pojawiła się natomiast Jego gigantyczna głowa, jak gdyby rozciągnięta na całe niebo. Oszołomieni, z dezorientacją w umysłach, wpatrywaliśmy się w niebo. Na czole Swamiego, między brwiami, ukazał się otwór. Z niego zaczęły wydobywać się szalejące, ogniste iskry. Byliśmy oślepiani blaskiem tych iskier. Bardzo się baliśmy. Bardziej niż o siebie, martwiliśmy się, że coś może się stać Swamiemu. Iskry dalej tryskały. Gdy rozejrzałam się, stwierdziłam, że wielu z zebranych leżało nieprzytomnych. Nie wiedziałam, co było powodem omdlenia, a to tylko potęgowało strach. Spojrzałam w górę, ale Swamiego nigdzie nie było. Czując się zagubiona, nie wiedząc co począć, zaczęłam płakać. Nagle zobaczyliśmy, że Swami stoi wśród nas. „Co się stało?” – pytał poklepując nas po ramionach. „Dlaczego płaczesz? Czemu te dzieci zemdlały?” Nie wiedząc co odpowiedzieć na te pytania, uściskałam Go tylko i dalej płakałam. Gdy kilkoro z tych, co zemdleli, ocknęło się i wstało, zebraliśmy trochę sił, by wszyscy jednym głosem spytać Go: „Swami! Czy nic Ci nie jest? Dlaczego Cię tam nie widzieliśmy?” Zadając te pytania dotykaliśmy Jego twarzy i ciała, by upewnić się, że rzeczywiście był z nami. Swami serdecznie się śmiał i, zapewniając nas że wszystko z Nim w porządku, ruchem ręki stworzył wibhuti i osobiście posmarował nim nasze czoła. Osoby jeszcze nieprzytomne, jedna po drugiej zaczęły wstawać.

Było to dziwne przeżycie. Po tym doświadczeniu odczuwaliśmy jak gdyby nasze ciała poruszały się niepewnie to w jedną, to w drugą stronę. Wydawało się nam, że płyniemy w powietrzu. Jakaś niewyrażalna radość zdawała się przenikać całe nasze jestestwa. Był to przypływ jakiegoś słodkiego uczucia. Nie rozumieliśmy jego natury. Ale scena tamta pozostawała ciągle świeża w naszej pamięci. Chociaż dotrzymywaliśmy Swamiemu kroku, mieliśmy wrażenie, że nasze stopy nie dotykają ziemi. Niektórzy szli zataczając się jak pijani. Wszyscy czuliśmy, że jesteśmy w jakimś innym dziwnym świecie. Był to szczególny stan umysłu. Doszliśmy do Mandiru i usiedliśmy do bhadźanów. Nie potrafiliśmy poprawnie śpiewać. Kręciło się nam w głowie. Cały ten wieczór spędziliśmy w takim stanie. Gdy podobny stan stwierdziliśmy u siebie również następnego dnia, zapytaliśmy o to Swamiego. Z uśmiechem powiedział: „Modliliście się o ujrzenie Trzeciego Oka w wielu poprzednich życiach. W odpowiedzi na wasze prośby udzieliłem wam jego darśanu [widzenia]. Ale nie pokazałem wam nawet tysięcznej części jego olśniewającej wspaniałości. A nawet tego nie mogliście znieść. Wasz obecny stan jest skutkiem tamtego widowiska.” Pod ciężarem tego objawienia wszyscy rozpłakaliśmy się. Spłukaliśmy Jego lotosowe stopy naszymi łzami i oświadczyliśmy: „Swami, gdybyśmy tylko wcześniej to wiedzieli, może radośniej przeżywalibyśmy ten darśan. Nie mogliśmy w pełni skorzystać z tego boskiego przywileju, którymś nas tak łaskawie obdarzył. W rzeczywistości, nie potrafiliśmy znieść głębi jego wpływu. Przeraziliśmy się, kiedy znikła nam z oczu Twoja fizyczna postać. Bardzo zaniepokoiliśmy się o Ciebie widząc otwór w Twoim czole.” On tylko patrzył na nas z wielkim współczuciem i miłością. Przytłoczeni przypływem Jego uczucia, które koiło jak światło księżyca, z oczami pełnymi łez ofiarowaliśmy nasze życia u Jego stóp. Znów stworzył wibhuti nakładając je nam na czoła. Odtąd mieliśmy namiastkę normalności. Wewnętrznie byliśmy jednak rozentuzjazmowani rozmyślając o tej wyjątkowej, złotej okazji, tej odpłacie za jakąś pobożność w przeszłych życiach, za jakąś modlitwę, którą musieliśmy odmówić składając złote kwiaty, albo za łut szczęścia otrzymany dzięki dobrym uczynkom starszych w naszych rodzinach. Na świątyniach naszych serc złotymi literami wyryliśmy to, co postrzegaliśmy jako wyjątkową, normalnie nieosiągalną wizję podarowaną nam przez dobry los, która przyniesie nam wyzwolenie. Być blisko tego Kochającego Ojca i otrzymać tak wspaniałą szansę jest wydarzeniem ważniejszym niż wszystko inne, jest kulminacją skutków zasług z wielu poprzednich żyć.

Przyjrzymy się dalszym cudom Swamiego? Nasz mały włóczęga z Puttaparthi jest prawdziwie tym z Brindawanu. Pan, którego dziś adorują tłumy wielbicieli, jest Panem, którego czciły w przeszłości liczne gopiki (pasterki). Obecnie skradł serca ludzkości. Wyliczanie Jego cudów jest czymś, co nigdy nie stanie się nudne, czymś, co nigdy się nie wyczerpie. Pewnego dnia powiedział: „Sakamma! Podejdź tu i zobacz. Z jakiegoś powodu moje ciało jest gorące.” To wystarczyło. Zaczęła drżeć jak suchy liść. Podniosła się temperatura jej ciała. Z troską dotykała policzków i rąk Swamiego. Pobiegła do swojego pokoju. Zanim wróciła, Swami przewracając swoimi okrągłymi oczami powiedział nam: „Obserwujcie, co się teraz stanie”. Gdy przyszła, wszyscy siedzieliśmy z poważnymi wyrazami twarzy. Podeszła z tabletką i szklanką wody i powiedziała: „Połknij to, Swami. Twoja gorączka ustąpi.” Swami, jak dobry chłopiec z szacunkiem dla jej entuzjastycznego stwierdzenia, połknął tabletkę, czym wszystkich nas zaskoczył. Swami nigdy nie zażywał żadnych lekarstw. Ona odeszła z uśmiechem. Jak tylko zniknęła nasz psotny Kriszna pociągnął kilka razy swoją szatę i tabletka stoczyła się na podłogę. Śmialiśmy się tak, że nasze brzuchy zdawały się pękać. Przy innej okazji, gdy wszyscy siedzieliśmy, ś.p. Sakamma przyszła z filiżanką kawy i rzekła: „Wypij to, Swami.” „Nie chcę. Nie jestem głodny” – odparł Swami. Kiedy jednak nalegała, Swami mówiąc „O-kej” wziął filiżankę i udając, że popija, kontynuował rozmowę z nami. Nagle zaczął myć sobie rękę w kawie i wołając „O jej! Myślałem, że to woda,” wybiegł tak, że nikt nie zobaczył dokąd, jak gdyby sypnął nam piaskiem po oczach. Kiedy już raz powie na coś „Nie”, tak już zostaje. Zrobi jeden czy drugi podstęp albo unik, by się wykręcić. Jego zasadą jest: „Ani wąż nie powinien zginąć, ani kij zostać złamany.” Postępuje zgodnie z maksymą: „Nie rań innych. Nie daj siebie zranić.” Jakże dobra to strategia!

Mój starszy brat i Amba przebywali tam, gdzie był Swami. Przygotowywali wodę dla Swamiego, trzymali w pogotowiu ubranie, które miał nosić po kąpieli, sprzątali Jego pokój, gdy On wychodził, by udzielać darśanu, informowali o przyjeździe gości, masowali stopy Swamiego, gdy odpoczywał. Ponieważ przebywali z Nim cały czas, dzień i noc, nie mieli dość czasu ani na jedzenie, ani na sen. Któregoś dnia, gdy ktoś podarował Swamiemu dużą kiść bananów, On zostawił to w Swoim pokoju. Przed pójściem spać powiedział moim braciom: „Jesteście głodni? Zjedzcie je. Nie wyrzucajcie teraz skórek. Nie byłoby ładnie, gdyby ktoś przypadkiem je zobaczył. Schowajcie je pod łóżkiem. Rano je wyrzucimy.” Bracia byli uradowani tym szczęśliwym losem; zjedli banany i dokładnie zastosowali się do Jego poleceń. Masując Jego stopy jak każdego wieczora, tzn. siedząc na podłodze z obu stron łóżka, pozasypiali z głowami złożonymi na łóżku. Wczesnym rankiem następnego dnia Swami wyszedł, zawołał moją matkę i, wskazując miejsce pod łóżkiem, powiedział: „Popatrz, co twoi wspaniali synowie zrobili!” Matka ze strachu drżała jak liść banianu. My również powoli weszliśmy za nią do pokoju. „Spałaszowali wszystkie owoce i wyrzucili skórki; patrz tylko jak teraz głęboko śpią chrapiąc!” Kiedy to powiedział, matka bardzo się rozgniewała na braci. Tymczasem wszyscy się tam już zebrali. Moi bracia wyrwani ze snu rozmową Swamiego rzucili na nas blade, nieobecne spojrzenia; nie wiedzieli dlaczego wszyscy patrzymy na nich wilkiem. Gdy matka wezwała ich do swojego pokoju i udzielała im reprymendy, ci wybuchnęli śmiechem i opowiedzieli jej, co się naprawdę zdarzyło. Wszyscy się uśmialiśmy i chwaliliśmy Swamiego za sprytny żart.

Zazwyczaj tylko mężczyźni i chłopcy spali w pokoju, gdzie spał Swami. Tym razem kobiety i dziewczęta błagały o pozwolenie spania na werandzie przed Jego pokojem, gdyż sala, w której spały, była zbyt gorąca, a także były tam szczury. Nie wiemy, na jaki pomyślny moment trafiła ta prośba, ale dzięki niemu Swami zgodził się! Z niecierpliwością czekałyśmy na noc. Sudhakar (księżyc) wreszcie się pojawił! Łóżko Swamiego z jednej strony oskrzydlały kobiety, a z drugiej mężczyźni. Bhadźany trwały do godziny dwunastej. Po pewnym czasie płaczliwym głosem przerywanym smutnym wzdychaniem, Swami zaczął śpiewać pełne wyrazu pieśni religijne. Głęboko nas wzruszył ten melodyjny śpiew i wszystkie zaczęłyśmy szlochać. Kiedy nasz płacz rozwinął się w najlepsze, w samym apogeum rozległ się śmiech Swamiego niczym dzwonienie Gangesu. „Czemu płaczecie? Po prostu spłatałem wam figla, to wszystko.” Bardzo byłyśmy zaskoczone tymi słowami i patrzyłyśmy na Niego z bladymi twarzami i otępiałym wzrokiem.

Gdy statuę pokrywa się złotem, każda jej część staje się złota. Tak samo, jeśli nasze osobiste życie zostaje pokryte miłością Swamiego, cały wszechświat zdaje się być wypełniony Swamim.

Pewnej nocy, zbudziwszy moją matkę o drugiej godzinie, Swami powiedział: „Jestem głodny. Czy możesz zrobić mi kilka dos (rodzaj naleśników)?” Czy ktoś może odmówić prośbie Boga? Delikatnie mnie zbudziła i poszła do kuchni. Sai, Kochany Pan, wchodzi do kuchni, kiedy chce. Dlatego w kącie kuchni zawsze czeka przygotowany dla Niego „tron”. W tamtych czasach ludzie nie mieli krzeseł do siedzenia przy obiedzie, tak jak dziś. Ani też nie było tam dość na nie miejsca. Na blaszanym pudle był położony materac przykryty kocem. Swami siedział na tym jak Pan, kiedy matka przygotowywała wszystko do dos. Gdy już miała zacząć smażyć pierwszą dosę, On rzekł: „Uważaj! Nie powinno być słychać tego hałasu 'szzzz'”. Byłyśmy zaskoczone. „To Twoje zadanie. Moim jest tylko usmażyć dosy” – odparła matka, a Swami bez słowa, skinieniem głowy, wyraził zgodę. Niespodzianka! Gdy matka rozlewała ciasto na patelnię, nie było słychać w ogóle żadnego hałasu. Zjadł tylko trzy dosy, ładną okrągłą liczbę, i poszedł z powrotem położyć się na swoim łóżku. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu, co On zrobił, że nie było słychać smażenia. Cóż, u Niego wszystko jest możliwe. Potrafi uczynić możliwym to, co uważa się za niemożliwe. Szczęśliwe wróciłyśmy do łóżek. Następnego dnia wszyscy usiedliśmy do śniadania. Swami zaczął masować swój brzuch rzucając znaczące spojrzenia na matkę. W naszych sercach zrodziło się zakłopotanie ciążące niczym głaz. Zdałyśmy sobie sprawę z nieuchronności zbliżającego się zagrożenia. Cóż, gdy włoży się głowę do moździerza, czy można się wycofywać z obawy przed uderzeniem tłuczka? Niskim mrukliwym głosem Swami zaczął: „Czy wiecie co ta Radhamma zrobiła? Zbudziła mnie o trzeciej w nocy i, mimo wielokrotnych protestów z mojej strony, kazała mi zjeść trzy dosy.” Ledwo te słowa wyszły z Jego ust, a ś.p. Sakamma, ta jednoosobowa armia, napadła na nas, tak jakby chciała nas zagryźć. Jeszcze bardziej się rozwścieczyła, gdy Swami dodał: „Mówiłem nawet, że Sakamma będzie się gniewać. Ale ona w ogóle nie zwracała na to uwagi.” Nic się nie odzywałyśmy i siedziałyśmy ze zwieszonymi głowami, jak ludzie, którzy zrobili coś złego. Gniewne spojrzenia i potępienie tej kobiety spadały na nas gradem, niczym kamienie rzucane ze wszystkich stron na niedojrzałe mango. „Tak jest zawsze, gdy przyjeżdża tu ta rodzina z Kuppam. Bez umiaru, w absolutnie niestosownych porach, podają wszelkiego rodzaju niepotrzebne posiłki, by zrujnować ci zdrowie” – rozpoczął się jej słynny wybuch. Swami patrzył na nas kpiąco jak gdyby mówiąc: „Macie za swoje”. Nie mogłyśmy tego przełknąć. „Nawet jeśli robi to Bóg, czy to fair?” – zastanawiałyśmy się głęboko urażone. Kiedy już wszyscy poszli, w pokoju zostałyśmy tylko my i, oczywiście, intrygant Sai Murali. Matka, nie patrząc na Swamiego, zaczęła pakować nasze bagaże, a On podszedł do niej i trzymając jej rękę spytał przymilnie: „Gniewasz się? Zrobiłem to dla żartu, to wszystko.” Powiedział to bardzo spokojnie, w tonie pokory mrugając powiekami. Na Jego rękę spadły łzy matki. „Szsz… Zapomnij o tym uchybieniu. Już nigdy więcej takich numerów nie zrobię” – stwierdził Swami dając sobie klapsy w policzki. Matka natychmiast ujęła jego ręce i powiedziała: „Co to, Swami? To niewłaściwe karać Siebie w ten sposób, nieprawdaż?” „Ty płaczesz. Co mam zrobić? Jeśli będziesz się śmiać, nie będę tego robił.” Matka roześmiała się, a Swami wyfrunął jak niebieska sójka.

[tłum.: KMB]

po kliknięciu dalsze części: -3, -4,

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.